Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Krawężnik od kuchni VI - z życia polskiego policjanta

84 605  
575   61  
Dziś wbrew tytułowi pozostawimy na chwilę szlifowanie krawężników, by pogrążyć się w kwitach wraz z dochodzeniówką i pobujać po mieście z kryminalnymi. Uwaga - momentami będzie drastycznie! To was zniechęciłem, nie ma co...

Słowem wstępu, w dużym uproszczeniu - jedni i drudzy pracują po cywilnemu, a ich praca wiąże się ze sobą. Policjant operacyjny (potocznie “kryminalny”) ma za zadanie przede wszystkim zdobywać wiedzę - kto, z kim, po co, za ile itp. Najważniejszą dla niego walutą jest informacja, to on ma bowiem ustalić sprawcę przestępstwa i w razie potrzeby go zatrzymać. Na policjantach pracujących w dochodzeniowo-śledczym ciąży niełatwy obowiązek przekucia tej wiedzy na coś, co można wykorzystać przed Sądem - sama wiedza bowiem nie wystarczy, trzeba to jeszcze udowodnić. Dlatego dochodzeniowiec uparcie przerabia wszystko na takie ilości papieru, że niejeden dzięcioł rozpłakałby się na samą myśl o takim marnotrawstwie drzew.



Mamy nóż sprawcy? Trzeba go poddać oględzinom, ich wyniki zaś spisać w protokole. Ktoś coś widział? Protokół przesłuchania ma zawierać to, co pamięta. Wszystko, co może nam posłużyć, musi być utrwalone i zawarte w aktach postępowania - tak, aby Sędzia czytając je mógł odtworzyć sobie wszystko, co się w tej sprawie działo. Rzecz jasna zarówno dochodzeniowcy, jak i operacyjni czasem wykonują czynności zarezerwowane dla tej drugiej strony - nierzadko kryminalny musi chwycić za długopis (w miarę możliwości właściwą stroną) i stworzyć jakiś kwit, a śledczy pogadać z kimś “poza protokołem” (i w miarę możliwości nie dać się zrobić w balona). Koniec końców ich żmudna praca prowadzi uparcie w kierunku zgromadzenia materiału dowodowego i ustalenia tożsamości sprawcy, by finalnie zatrzymać, przedstawić zarzut i ogólnie pokazać mu, że zima, kurwa, nadeszła.


Zamiast Białych Wędrowców są Czarni Kominiarze, ale potencjał wpierdolu podobny.

Zarówno jedni, jak i drudzy przyjmują petentów na dyżurach (tzw. Grupa Dochodzeniowo-Śledcza) i tym się dziś zajmiemy, bo ciężko sobie wyobrazić, co się tam odjaniepawla... Ot, jeden dzień “na grupie”:

Z samego rana, jeszcze zanim zdążę strzelić kawę, Oficer Dyżurny (to on zarządza grupowymi) dzwoni, że mam pierwszego klienta. Miła starsza pani informuje mnie, że ktoś włamuje się jej do mieszkania. Znaczy się drzwi nie zostały uszkodzone, bo to zmyślni włamywacze są! No i nic wartościowego nie kradną, tylko zabierają jej dokumenty - bo ona to się skarży na wiele rzeczy w urzędzie miasta i te jej dokumenty są ciągle kradzione, bo to urzędnicy kogoś nasyłają. Nawet ostatnio rozsypała mąkę przed drzwiami i znalazła w niej odciski! I to nie stóp, tylko rąk, tacy to cwani włamywacze są!
Aha. Tak, oczywiście. Nie, dziękuję, już mam pingwina.
Cóż mogę w tej sytuacji zrobić? W sumie niewiele - pani (wedle mojej wiedzy) nikomu nie zagraża, wedle jej słów rodzina “nie rozumie”, a więc jest ktoś, kto się nią zajmuje. Zapewniam ją, że “przyjrzymy się tej sprawie” i już chcę wyprowadzać, gdy sprzedaje mi kolejną informację: otóż ktoś wciąż psuje jej zdrowie falami elektromagnetycznymi, przez co z roku na rok czuje się gorzej. Babcia jest w takim wieku, że Mojżeszowi piątkę wisi, więc samopoczucie faktycznie może szwankować, ale co mam jej powiedzieć? Że czuje w kościach pukanie kostuchy? Że powinna wykupić wycieczkę na Hel, coby się do piachu przyzwyczajać? No nie bardzo - uprzejmie informuję ją, żeby uważała na siebie i jeśli zobaczy kogoś podejrzanego ma dzwonić po załogę, a następnie żegnam przy drzwiach. Wkrótce starszy kolega po usłyszeniu tej historii stwierdzi:
- Ja im zawsze mówię, żeby sadziły paprotki. W każdym rogu pomieszczenia jedna paprotka wyłapie całe to promieniowanie elektromagnetyczne. One są spokojne, my nie mamy z nimi problemu, a dobra paprotka nie jest zła.

Następni są państwo pracujący w korporacji - kierownik i jego podwładna. Powiedzmy, że “Pan Jan Garniak” i “Pani Zofia Garsonka”. Chcą zawiadomić, że jakiś śmieszek rozesłał po całej firmie wiadomość o treści w stylu “Garniak chuj! Jebać Garniaka maczetami! A w ogóle to lubi w kakę!” i podpisał się “Zośka”. Pan chce zawiadomić o tym, że został zniesławiony, pani zaś - że ktoś podszył się pod nią w internetach. Pana informuję o tym, że zniesławienie jest ścigane z oskarżenia prywatnego - więc jeśli chce może to zgłosić od razu do sądu bądź u mnie, lecz ja po prostu do sądu to prześlę. Pani zaś tłumaczę, że podpisanie maila samym imieniem nie kwalifikuje się jako podszywanie, ponieważ nie wykorzystano jej wizerunku ani danych osobowych umożliwiających jej identyfikację. Tu następuje plot twist - firmowy prawnik! Państwo triumfalnie informują mnie, że prawnik z ich firmy powiedział, że jest tak i tak, więc ja się mylę. Firmowi prawnicy wymiatają - wielu spośród nich po raz ostatni zajmowało się prawem karnym na studiach, toteż gdy nagle mają z nim do czynienia, to często zachowują się jak student właśnie - coś wie, czegoś szuka, ale finalnie i tak dwója. Tłumaczę spokojnie, że jest tak, jak mówię, a ich wprowadzono - nieumyślnie - w błąd. Owszem, jeśli będą napierali mogę przyjąć zawiadomienia, bo mam taki obowiązek, ale sam jutro będę wysyłał sprawę pana Garniak do sądu, a pani Garsonce pisał odmowę wszczęcia ze względu na (głęboki wdech) fakt, iż czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego z artykułu 190a par. 2 Kodeksu Karnego (chcieli prawniczo, mają prawniczo - klient nasz pan). Państwo upierają się przy swoim, wyraźnie dając mi przy tym do zrozumienia, że ja to jestem tylko policjantem, więc nie powinienem dyskutować z mądrzejszymi. Nie ma problemu, zasiadam do pisania z pokerową twarzą, choć na lekkim wkurwie - w kolejce bowiem czekają ludzie z poważniejszymi problemami niż wyzywanie ich w mailu od chujów - zachowanie, którego genezę na tym etapie zaczynam powoli rozumieć. Nic to, spędzam najbliższe 2 godziny na protokołowaniu i odprowadzam ich. Następnego dnia wysyłam jedną sprawę do Sądu, w drugiej zaś odmawiam wszczęcia wysyłając całość do prokuratury w celu zatwierdzenia. Prokurator zatwierdza, pani składa zażalenie - pisane, a jakże, przed firmowego prawnika! Kilka tygodni później uśmiechnę się - przyznam - cokolwiek paskudnie czytając uzasadnienie napisane przez sędziego, który zażalenie oddalił przyznając mi rację.

W międzyczasie na wydziale pojawiają się dwie sprawy w klimatach seksualnych, choć obie “z twistem”. Oto pewne dziewczę w wieku studenckim wyszło na balety do pubu, gdzie poznało kolegów, z którymi poszła do klubu, gdzie poznała następnych kolegów, z którymi piła przy tej tam fontannie, a potem na murku, a później przechadzała się z takim Ryśkiem, który odprowadził ją do domu. Finalnie wychodząc z domu około 15 wróciła tam około 13 dnia następnego i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że rozbierając się do kąpieli zauważyła, że - uwaga uwaga - majtki ma na lewą stronę, a kolana cokolwiek obtarte. Z tą rewelacją udała się do ojca, który stwierdził, że została zgwałcona (???) i zabrał ją na komendę. Na “Fabryce1" oficer dyżurny jakoś nie był przekonany do teorii o zgwałceniu (dziewczyna nie miała żadnych luk w pamięci ani wspomnień, by ktoś się do niej dobierał), ale kazał załodze patrolowej zawieźć ją na badania lekarskie wykonywane przy podejrzeniu zgwałcenia. Okazało się, że dziewoja jest nadal dziewicą, toteż do niesfornych majtek nikt się najwyraźniej nie dobierał, zaś teorie co do otartych kolan pozostawię dla siebie…

Kolejna dziewczyna poznała w klubie miłego Skandynawa - na tyle miłego, że postanowiła udać się z nim do jego stancji, by mógł pokazać jej swoją kolekcję fiordów czy cokolwiek tam… Niestety, niesforny skandynawski drakkar zerwał się ze swojej lateksowej cumy, a dziewoja na dźwięk słów “Chyba pękła guma…” zniknęła szybciej niż hajs z komunii. W międzyczasie stwierdziła, że ktoś ją musi zabrać do domu, bo przeca sama po pijanemu nie trafi. W przypływie geniuszu zadzwoniła do swego chłopaka, tłumacząc mu swoją wizytę w tajemniczym mieszkaniu tym, że koleś czegoś jej dosypał i zgwałcił. Chłopak był jednym z tych kolesi, którzy nie posiadają szyi (tzw. szyici), toteż niewiele myśląc poszedł na górę i zapukał do drzwi pechowca, a następnie zrobił mu taką bitwę pod Kircholmem, że przesłuchanie Wikinga musiało odbyć się w szpitalu. Koniec końców ani dziewoja nie trzymała się swej wersji o zgwałceniu, ani Skandynaw nie zgłaszał pobicia. Ten ostatni i tak wracał już do siebie - niewątpliwie ciepło wspominając kraj, gdzie stare, dobre tradycje chędożenia i prania po ryjach wciąż są kultywowane.
W międzyczasie odbieram pismo od prokuratora - wysłałem mu sprawę, by uzyskał dane abonenta pewnego numeru IP oraz wykaz jego połączeń pewnego dnia. Po przeczytaniu sprawy widać jasno, o jaki numer i jaki okres mi chodzi - wszystko jest w aktach. Mimo tego uzyskuję w odpowiedzi pismo informujące mnie, że powinienem wskazać je dokładnie w piśmie przewodnim (“W załączeniu przesyłam akta celem…”), bo “prokurator nie jest od tego, aby domyślał się, o co chodzi prowadzącemu postępowanie”. Żekurwacoproszę? To wszystko jest w aktach, wystarczy przeczytać! Dzwonię do prokuratora przygotowany do wojny, lecz w słuchawce słyszę zawodzenie: “Panie Oloring, niech pan mi to napisze jak dla głupiego, ja naprawdę nie znam się na tych sprawach internetowych, pan mi wskaże do kogo i o co się zwrócić, to się zwrócę…”. Orzeł Temidy tego jego mać…
Gdy idę korytarzem woła mnie kolega z zaprzyjaźnionego wydziału WDŚ (Wydział Dochodzeniowo Śledczy - dochodzeniówka “zbiorcza” dla spraw, które nie są objęte pozostałymi wydziałami), wspólnie przez kilka minut wpatrujemy się w nędzne nagranie monitoringu by dojść, czy motocyklista rozpaćkał się na autobusie ze swojej winy, czy to jednak kierowca osobówki go do tego zmusił… Czynność tę przerywa nam donośna, soczysta “KURWA WASZA MAĆ!” rozlegająca się na korytarzu, poparta po chwili donośnym “CHUJE!!!”. Nie, to nie żaden zatrzymany wyrażający swoje pretensje do organów ścigania, to jeden z kolegów robił oględziny przedmiotów zabezpieczonych do sprawy. Jednym z nich były majtki damskie z, ekhem, brązowym śladem w części tylnej. Tak, dokładnie tam. W pisanych odręcznie oględzinach naskrobał właśnie “Następnie oględzinom poddano majtki koloru białego”, gdy przycisnęła go potrzeba fizjologiczna. Po powrocie ze świątyni dumania podniósł swój protokół, by przeczytać “Następnie oględzinom poddano majtki koloru białego, obsrane, z pasem startowym dla much na dupie”. Protokół do napisania od nowa, a sprawca zaciesza japę - jeszcze nie wie, że wkrótce zostanie ustalony i następnego dnia rano znajdzie na swoim laptopie “serdeczne” pozdrowienia napisane korektorem.



Tymczasem czeka mnie szybki wyjazd - w sprawie zabójstwa ktoś dał ciała i podczas oględzin nie pobrał próbek DNA od ofiary, mam więc ruszać i to zrobić. Wsiadam w nieoznakowany radiowóz i lecę na ul. Oczki do Zakładu Medycyny Sądowej. Na miejscu idę do dyżurnego zajmującego się chłodnią, który od wejścia uderza mnie jako taki stereotypowy “Stary trupiarz” - fajek w gębie, wymięty strój i absolutne zero szacunku dla czegokolwiek. Koleś, poinformowany o celu mojej wizyty, każe iść za sobą i nawija:
Paaaaanie, kurwa, to co oni kurwa robili tam na miejscu, że tego nie wzięli? Nosz kurwa teraz o tej porze żeby takie rzeczy, no jak to tak, nosz kuuurwa...
Kilka kurew dalej docieramy do celu - chłodni, z której dobiega mnie aromat jasno wskazujący na to, co znajduje się w środku - ot, znany każdemu policjantowi odór zwłok, w tym przypadku pomnożony razy kilkadziesiąt. Klimat miejsca zdecydowanie jest ciężki i odczuwalny już od momentu przekroczenia jego progu. Lokalny Charon wyciąga mi te właściwe zwłoki - starszy pan, którego synowi głosy powiedziały, że trzeba się go pozbyć. Klient zapukał do drzwi, a gdy ojciec otworzył został poczęstowany kilkukrotnie nożem w gardło i okolice. Następnie sprawca odciągnął ciało na bok, przykrył je kocem, zrobił sobie w kuchni coś do jedzenia i położył się do łóżka, gdzie oglądał telewizję aż do zaśnięcia. Miodzio.
Tymczasem trupiarz patrzy na gardło usiane krwawymi otworami tak, że można zajrzeć do środka i kontynuuje swój wywód:
O paaaaanie, ale mu zajeeeebał… No ładnie go pochlastał, nie? A ciekawe, czy coś też z tyłu ma...
W tym momencie koleś gołymi rękami chwyta leżące przed nim, zakrwawione, zimne i sztywne zwłoki, po czym obraca tak, by zobaczyć kark, a następnie odkłada mówiąc:
No nieeee, tylko z przodu, ale mu zajeeeeebał...
Po mojej głowie kołacze się tylko “Ożeszkurwajegowdupęzapierdolonamać, co za gość…”.
Tymczasem jednak staję przed innym problemem - to moje pierwsze zetknięcie z zestawem do pobierania próbek. Zasadniczo są dwie wymazówki (coś w rodzaju dłuższego wacika do uszu), którymi trzeba opędzlować wewnętrzną stronę policzka. Osoba leżąca przede mną ni cholery nie zareaguje na “Powiedz AAAAAA”, a rozchylenie szczęk dotkniętych stężeniem pośmiertnym nie wchodzi w rachubę. Okazuje się jednak, że usta są nieco rozchylone, zastygłe w grymasie bólu - wsuwam więc wymazówkę, zamiast standardowej śliny nanosząc na nią wypełniającą usta krew. Cóż, nikt nie powiedział, że będzie lekko. Z pewną ulgą żegnam “Doktora Śmierć” i zwijam się na komendę.



Oficer Dyżurny chwilowo nie ma dla mnie zadań, więc wspomagam kolegę z wydziału w okazaniu - czynność wymagana w identyfikacji sprawcy, jeśli nie został zatrzymany “na gorąco”. Pełen profesjonalizm - sprawca rozboju i trzech dobranych do czynności losowych kolesi staną sobie w sąsiednim pomieszczeniu, podczas gdy pokrzywdzony obejrzy ich sobie przez lustro weneckie. Czynność cokolwiek skomplikowana - przybrani muszą być w miarę możliwości podobni do sprawcy (przynajmniej wiekiem, budową ciała, włosami itp), a poszczególne elementy trzeba dobrze dograć, aby np. pokrzywdzony nie mijał się na korytarzu ze sprawcą czy statystami. Po przygotowaniu wszystkiego odsłaniamy lustro, a chłopak od razu mówi “Nooo, chyba ta trójka…”. Zacieszamy skrycie, bo trójka to nasz sprawca - punkt dla kryminalnego, który go wytypował i zatrzymał. Pytamy chłopaka: “Na pewno?”. “No nieee, no nie na pewno… no chyba tak, ale nie wiem…”. Zaczynają się schody - widać, że chłopak od razu rozpoznał gamonia, ale brak mu zdecydowania i pewności siebie, by go wskazać. My ze swojej strony nie możemy w żaden sposób zasugerować, że ma rację - jakikolwiek tego typu wkład z naszej strony przekreśla od razu całą czynność, a będzie to pierwszą linią obrony w Sądzie - “Czy policjanci jakoś panu podpowiadali? Sugerowali?”. Z pokerową twarzą drążymy temat - a co pamiętasz z wyglądu sprawcy? Jakieś cechy szczególne? Głos? Chłopak wymienia kolejno różne cechy stojącego dwa metry od niego kolesia, ale nie potrafi wskazać go z pewnością. Koniec końców gość pozostaje nierozpoznany i godzinę później jest już wolny jak sanki w maju - ot, życie. Szkoda naszej roboty, ale jeszcze się trafi - nie ma co denerwować się czymś, na co nie mamy wpływu. Jedna z pierwszych zasad, których uczy się “młodego” - świata nie zbawisz, możesz jedynie uparcie łatać po cegiełce.

Godzina coraz późniejsza, ale czeka mnie jeszcze jeden wyjazd - w końcu “grupa bez trupa to nie grupa”. Jakaś dziewczyna powiesiła się w zacisznym zakątku pewnego osiedla, trzeba zasuwać na miejsce. Przybijam piątkę z technikiem kryminalistyki, jak zwykle objuczonym toną sprzętu, a następnie ruszamy do boju. Na miejscu klasyka - zawód miłosny. Dziewczyna była z jakimś chłopakiem, coś im nie szło, to byli razem, to się rozstawali. Niby zwykła drama 19-20 latków, ale po ostatnim rozstaniu dziewczę stwierdziło, że tego nie wytrzyma i skończyło ze sobą. Rodzina za granicą, na miejscu jest tylko przyjaciółka - standardowy tekst, że “Taka silna i radosna była, no nikt się nie spodziewał!”. Nikt się, kurwa, nigdy nie spodziewa - wszystko wydaje się ok, aż nagle człowiek popełnia samobójstwo. Zwracajcie uwagę na znajome osoby w ciężkim stanie emocjonalnym!

Dziewczyna powiesiła się na kratach pewnego okna, na siedząco. Kiedyś wydałoby mi się to dziwne, teraz już wiem, że kreatywność ludzi w kwestii “wyhuśtania się” jest wręcz niezmierzona. Tymczasem wracamy do dziewczęcia - młoda dziewczyna, blondynka, piękna. Technik jak zwykle musi obadać ją, czy nie ma np. złamań lub innych śladów wskazujących na to, że ktoś “pomógł” jej w tym samobójstwie, podczas gdy ja skrzętnie notuję i pomagam mu w czynnościach. Oznacza to, że oględziny zaczynamy, gdy ciało (nie cierpię określenia zwłoki) jeszcze wisi, potem zaś zdejmiemy je, rozbierzemy i obejrzymy, wykonując pełną dokumentację fotograficzną. Zachowuję pełen profesjonalizm, ale gdzieś tam w tle dysonans w tym, co widzę wierci mi dziurę w mózgu - z jednej strony dziewczyna o twarzy tak pięknej, że normalnie opadłaby mi szczęka, z drugiej - z tej perfekcyjnej twarzy wystaje teraz fioletowy, obrzydliwy język, a spod półprzymkniętych powiek widoczne są martwe, szklane oczy. Z jednej strony - ciało takie, że na ulicy obejrzałbym się, zwolnił i pewnie dziękował bogom wszelakim, że choćby ją mijam, z drugiej - teraz jest tylko stygnącym kawałem mięsa.
Czy życie pięknej dziewczyny jest warte więcej, niż starego menela?
Nie.
Czy podświadomie odbieram to inaczej?
Tak.
Po ustawieniu parawanu technik zdejmuje z niej pasek, na którym się powiesiła, po czym rozbiera i fotografuje ciało, dyktując mi to, co mam pisać (jego wiedza w tym temacie znacznie przewyższa moją, zwłaszcza gdy chodzi o specjalistyczne słownictwo). Sprawdza plamy opadowe (gdy serce przestaje bić krew zaczyna poddawać się prawu grawitacji i spływa do najniżej położonych partii ciała), oceniając dzięki nim (w sporym przybliżeniu) prawdopodobny czas zgonu i inne detale. W tym samym celu sprawdza także stężenie pośmiertne, majstrując przy kończynach i badając, czy dają się zgiąć. Ogólnie robota technika do lekkich nie należy, moim skromnym zdaniem to jedna z najbardziej przerąbanych fuch w całej naszej Firmie - o ile bowiem ja mam takie dyżury dwa lub trzy razy w miesiącu, o tyle dla niego jest to chleb powszedni. Być może dlatego wszelkie próby przepicia techników skazane są na niepowodzenie - nawet nie próbujcie, grozi to śmiercią lub kalectwem. Tymczasem jednak po ciało przyjeżdżają “łapiduchy” - pracownicy zakładu pogrzebowego. Pozostałość po dziewczynie trafia do worka, ten zaś do wozu i jazda. Jutro ktoś przesłucha przyjaciółkę (dziś zapłakaną i niezdatną do niczego), a następnie wyśle sprawę do prokuratora, który zadecyduje, czy zlecić sekcję zwłok.
Wracamy “na fabrykę”, oddajemy Dyżurnemu dokumentację i fajrant - 12 godzin minęło jak z bicza strzelił. Siadam z kolegami z kilku wydziałów, którzy też właśnie skończyli robotę (różnego rodzaju), wykończony jak koń po westernie. Kiedy tak siedzimy gadając o tym, jaki ten świat pojebany, wpada pewien wkurzający koleś ze skądinąd zaprzyjaźnionego wydziału WDŚ. Gość gada jakieś farmazony, a w pewnym momencie mówi: “Narzekacie, jakbyście byli z mienia!”. Jeden z kolegów zmęczonym głosem, choć z bananem na twarzy rzuca: “Wydział Mienia się nie zmienia… Wydział Życia jest od picia, a WDŚ to jest wieś…”. Koleś wali focha i oddala się pośród salwy gromkiego śmiechu, my zaś powoli się zbieramy - już po 21, a jutro od rana do roboty.

<<< Poprzedni odcinek <<< - >>> Kolejny odcinek >>>

5

Oglądany: 84605x | Komentarzy: 61 | Okejek: 575 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

20.04

19.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało