Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Upiorna sąsiadka, igraszki w samochodzie i inne anonimowe opowieści

85 869  
344   44  
Dziś przeczytacie o policyjnej interwencji, wyjściu z friendzone'u i wstydliwej przebieżce w rodzinnym miasteczku.

Spełniłem moje największe marzenie i zostałem policjantem. Za młodu naoglądałem się amerykańskich filmów o gliniarzach, od pierwszych lat podstawówki uprawiałem sport, potem uczęszczałem do uczelni, po której wreszcie udało mi się zrobić odpowiednie uprawnienia.
Pracuję w wydziale prewencji. Robota ta jest dość emocjonująca. Nie ma wprawdzie strzelanin, pościgów i jedzenia pączków, jak to sobie kiedyś wyobrażałem, ale na nudę narzekać nie mogę.

Dwa miesiące temu zostałem wezwany do interwencji. Jakaś para zaparkowała swój samochód pod supermarketem i oddawała się seksualnym rozkoszom. Auto stało w miejscu niezbyt rzucającym się w oczy. Uchwyciła ich jednak kamera i nazbyt gorliwy ochroniarz zadzwonił na 997. Cóż – sprawy olać nie można, zgłoszenie zostało przyjęte. Reagować trzeba było z jednego powodu – dosłownie kilkadziesiąt metrów od sklepu, pod którym parka znalazła sobie miejscówkę na bzykanie, znajduje się szkoła podstawowa. W podobnych sytuacjach zasada jest taka, że oprócz grzywny, osoby dopuszczające się czynów „lubieżnych” musimy aresztować. Czyli wiadomo – kajdanki, suka, komisariat.

Na parkingu faktycznie stał jakiś opasły, kolebiący się na boki SUV z zaparowanymi szybami. Wysiadłem z radiowozu, wziąłem latarkę i zapukałem nią w szybę wozu. Chwilę trwało, zanim zobaczyłem jakąś reakcję. Zakochana para musiała przecież szybko coś na siebie założyć.

Szyba zjechała w dół i… zamarłem. W pojeździe była moja sześćdziesięcioletnia, bogobojna mama i jakiś gruby gość z wąsem.

Nie wiem, co jest gorsze – to, że musiałem aresztować własną rodzicielkę, czy świadomość tego, że złapałem ją na przyprawianiu poroża mojemu ojcu.

* * * * *

Znacie kogoś, kto wyszedł kiedyś z legendarnej strefy friendzone? Nie? No, to teraz znacie. Udało mi się! No, przynajmniej na moment…

Agnieszka. Prawdopodobnie najpiękniejsza dziewczyna na naszym roku. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Szybko znaleźliśmy wiele wspólnych tematów, chodziliśmy na piwo, gadaliśmy o wszystkim. Byliśmy przyjaciółmi. Klasyczna sytuacja – facet ugania się za laską, ta daje nadzieję, ale jednocześnie odsuwa się, kiedy przyjdzie do zalotów.

Czasem rzuci jakiś komplement, tylko po to, aby uzyskać z tego jakąś korzyść, np. pomoc we wniesieniu szafki na trzecie piętro, gdzie ma mieszkanie.
Wypłacze się w ramię po rozstaniu z kolejnym facetem i wyszepcze ci w ucho „Szkoda, że na świecie nie ma takich facetów jak ty...”. No, jak to nie ma? No tak, ale ty to nie facet, ty jesteś przyjacielem – pieskiem mającym nadzieję na kąsek wędlinki z pańskiego stołu.

Był wieczór. Siedziałem sobie w domu, kiedy zadzwonił telefon. Tak jak myślałem – Agnieszka upiła się z koleżankami i pilnie potrzebuje łosia, który zawiezie ją do domu. A ja, łoś, zawsze gotowy na najmniejsze skinienie palcem, już po 15 minutach byłem pod klubem. Wrzuciłem półprzytomną Agę na tylne siedzenie i zawiozłem pod jej klatkę. Dziewczyna była tak pijana, że musiałem pomóc jej wejść po schodach. Potem poprosiła mnie, żebym pomógł jej się umyć, przebrać w piżamę...

Zaczęliśmy uprawiać seks już pod prysznicem. Kontynuowaliśmy w łóżku. Zasnąłem wtulony w nią z uśmiechem zwycięstwa. Udało się, wreszcie się udało!

Rano obudziła mnie buziakiem. W policzek. „Dziękuję, że jesteś tak wspaniałym przyjacielem i pomogłeś mi w chwili, gdy cię potrzebowałam. Jesteś mi jak brat, wiesz?” - te słowa były jak wiadro zimnej wody wylanej na łeb. Ba, może lepiej powiedzieć, że woda była już tak zimna, że zdążyła zamienić się w wielką bryłę lodu, która z potężnym impetem uderzyła mnie w czachę.

Tak, Agnieszka była tak bardzo pijana, że w ogóle nie pamiętała tego, co miało miejsce parę godzin wcześniej. A może tylko udawała, że nie pamięta?

Bez słowa ubrałem się i wyszedłem z domu. Przestałem odbierać jej telefony. Tydzień później znalazła sobie nowego miniona. Dokładnie takiego samego jak ja – beznadziejnie zakochanego podnóżka, żywiącego się rzucanymi z rzadka skrawkami nadziei. Ja już nigdy nie dałem się w ten sposób traktować przez żadną dziewczynę.

* * * * *

Czasy studenckie. Mieszkałem wtedy jeszcze z rodzicami, w jednorodzinnym domku z ogródkiem. Moje położone koło stolicy miasteczko jest stosunkowo niewielkie, więc wszyscy się znają i, jak to w małych miasteczkach bywa, plotkują na potęgę i obrabiają sobie tyłki. Lepiej więc nie robić niczego podejrzanego, bo mała, nieistotna nowinka puszczona w obieg potrafi urosnąć do rangi historycznego wydarzenia.

Tego dnia postanowiłem olać poranny wykład i troszkę dłużej pospać. Pociąg do Warszawy miałem za godzinę, więc jeszcze sporo czasu… Postawiłem czajnik na gazie, żeby zrobić sobie herbatę, a następnie w samych bokserkach i klapkach firmy Kubota, drapiąc się po worku, wylazłem do ogródka, żeby zdjąć pranie ze sznurka. I gdy już miałem wracać, usłyszałem głośne BAM! Okazało się, że Pokrak, nasz pies, wybiegł za mną na dwór i zahaczywszy dupą o drzwi, zatrzasnął je.
Szybka analiza sytuacji – drzwi zamknięte, ja w dziurawych bokserkach, kluczy nie mam, w domu wstawiona woda. Trzeba działać, i to szybko!

Tego dnia mieszkańcy miasteczka, moi sąsiedzi, koledzy, dziewczyny, które mi się podobały, nauczyciele z mojej podstawówki – wszyscy widzieli mnie biegnącego na złamanie karku w takt wydawanych przez moje Kuboty „Klap! Klap! Klap! Klap!”. Musiałem przegalopować przez całe miasto, dostać się na pocztę, gdzie pracowała moja mama, wziąć od niej klucze i znowu gnając jak wariat, wrócić do domu, aby wyłączyć gaz. Udało mi się w ostatniej chwili. Czajnik był już srogo okopcony...

* * * * *

Parę lat temu w polskich gazetach głośno było o mężczyźnie, który w wyniku wypadku stracił przyrodzenie. Na szczęście nasi znakomici chirurdzy w pocie czoła przyszyli członka na swoje miejsce i facet może normalnie funkcjonować.
Sprawa ta jest mi szczególnie bliska, bo… No, cóż – ja właśnie jestem tym nieszczęśnikiem. Dziś opowiem wam, co tak naprawdę się mi przytrafiło.

Miałem wtedy dziewczynę - Marysię. Może nie była ona jakoś wybitnie bystra, ale intelektualne braki rekompensowała urodą i niespożytą wręcz energią seksualną. Cóż, każdy ma taki moment w życiu, że chce wygrzmocić się za wszystkie czasy bez potrzeby tworzenia długoletniego, zaangażowanego związku.

Jechaliśmy wtedy nad morze. Manele wrzuciliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Podróż trwa długo, chwilami mocno się dłużyła, więc najwyraźniej Marysia postanowiła przegonić nieco nudę i nagle, bez zapowiedzi, chwyciła mnie za drążek. Ani się obejrzałem, jak dziewczę już radośnie dławiło się moim przyrodzeniem. Trudno się prowadzi w sytuacji, gdy ktoś jest przyssany do twojego sprzętu niczym wygłodniały glonojad, ale jakoś idzie się przyzwyczaić.

Gąsior. Dorodny, tłusty przedstawiciel udomowionej formy gęsi gęgawy (łac. Anser anser). Nie mam zielonego pojęcia, co to głupie ptaszysko robiło pośrodku drogi, ale zanim zorientowałem się, że zaraz zderzę się z dziobem jakiegoś drobiu, wcisnąłem hamulec w podłogę i odruchowo skręciłem kierownicę. Pisk opon, samochód gwałtownie obrócił się, skosił słupek, wjechał do rowu i wylądował na drzewie. W uszach mi dzwoniło, kiedy usiłowałem wydostać się z otulającej mnie poduszki powietrznej. Gdzieś z dołu doszedł mnie jęk. Zupełnie zapomniałem o Marysi. Ta podniosła właśnie głowę z mojego krocza.
- Wszystko OK? - zapytałem.
Pokiwała głową i uśmiechnęła się pokazując zakrwawione usta i czerwone zęby. Wtedy dopiero do mnie dotarło. Spojrzałem w dół i zobaczyłem jedną wielką rzeźnię. Całe jeansy w krwi, a z rozporka wystawał jakiś pokiereszowany strzęp mięsa.
Ból przyszedł dopiero po chwili, gdy już karetka zabierała mnie i mojego fiuta, wiszącego na skrawku skóry, do szpitala. Dostałem zastrzyk, zasnąłem. Obudziłem się kilkanaście godzin później, już po operacji. Lekarz powiedział, że jak nie będzie komplikacji, to mój członek wróci do formy.

Frankenpenis – taką teraz mam ksywkę wśród znajomych. Z Marysią już się nie spotykam. Po tym wypadku zerwała ze mną kontakt. I w sumie dobrze – mój członek nie tylko wrócił do gry, ale i pomógł mi spłodzić syna z prawdziwą miłością mojego życia!

* * * * *

- Uszanowanko, kierowniku! - zarzęził do mnie menel stojący jak zwykle pod drzwiami TESCO. - Dej no dwa zeta na szczęście.

Nie dałem. Zrobiłem zakupy świąteczne i obładowany siatami ruszyłem ku wyjściu. Kiedy jednak przechodziłem koło kiosku, pomyślałem o biednym, zziębniętym pijaczku i postanowiłem kupić mu… zdrapkę za dwa złote.
- Proszę bardzo! - rzekłem wręczając kloszardowi mój „prezent”. - Życzę szczęścia!
Menel łypnął na mnie ozięble, ale po chwili wyszczerzył dwa ostatnie zęby w promiennym uśmiechu i ładnie podziękował.

Parę dni temu idę sobie do sklepu po bułki i będąc już przy samych drzwiach słyszę: „O, to on! To on!”. I już podtaczają się do mnie dwaj mocno nietrzeźwi żule.
- Panie, kup nam pan po zdrapce! No, kupże pan, szefie!

Zapytałem o co chodzi i skąd ten entuzjazm. Co się okazało? Ano Wiesiek, bo tak zwał się oblejmurek, któremu zasponsorowałem zdrapkę, dzięki mnie wygrał 18 tysięcy złotych! Gdybym mu tego prezentu nie dał, to pewnie pisałbym to wyznanie z ultra-drogiego komputera chłodzonego płynnym azotem. Pan Wiesław miał jednak inny plan. Poszedł do komisu samochodowego, nabył Golfa III, zaopatrzył się w świeże ciuchy i… złożył CV w sklepie, pod którym zawsze żulił kasę. Jako że wszyscy tam go znali i mieli o nim dobre zdanie (pan Wiesiek czasem pomagał w inwentaryzacji), to szef marketu zaryzykował i przyjął go na próbę.

Dziś znowu robiłem jakieś zakupy w TESCO i akurat obsługiwał mnie świeżo wyglądający, gładko ogolony pan Wiesław. Podziękował mi wylewnie wśród oklasków chyba wszystkich pracowników sklepu, a na koniec wyjął z tylnej kieszeni spodni nową, aczkolwiek nieco wymiętą, zdrapkę.
- Masz, kierowniku. Na szczęście! - rzekł, łypnąwszy okiem.

Wygrałem dwa złote.

* * * * *

Miałem sąsiadkę chorą na głowę. Jak na złość babsko mieszkało dokładnie pod moim mieszkaniem i za punkt honoru obrała sobie zatruwanie mi życia. Za dnia zbierała siły, aby móc działać wieczorem.

Kiedy wybijała godzina 22, ta była już gotowa do akcji i tylko czekała, aż upadnie mi z ręki widelec, a hałas towarzyszący uderzeniu sztućca o ziemię sprawi, że cały blok zatrzęsie się w posadach. Zanim zdążyłem widelec podnieść, babus już napierdzielał domofonem i groził policją.

Czasem zdarza mi się pisać maile w nocy i wyobraźcie sobie, że ta chora kobieta potrafiła przyturlać się w szlafroku pod drzwi mojego mieszkania i drzeć twarz na cały korytarz, budząc przy tym wszystkich wokół. Podobno łomot towarzyszący stukaniu opuszek palców o plastikowe klawisze przypominał jej bombardowanie Warszawy z 1944 roku.
Jakiś czas temu ubzdurała sobie, że mój kran wydaje z siebie pisk i nasłała na mnie technika ze spółdzielni. Przyszedł jakiś wąsaty pan, ale żadnych awarii nie wykrył. Żal mi się gościa zrobiło, więc poczęstowałem go ciepłą kawą.

Kulminacja szalonych pomysłów pani z dołu miała miejsce w te wakacje. Leżałem sobie akurat na ciepłym piasku jednej z karaibskich wysepek. Plaża, drinki, muzyka fajne towarzystwo… Taki urlop! W tym momencie dzwonek telefonu był niczym desperackie wołanie pozostawionej w ojczyźnie szarej codzienności. Odebrałem. To była policja. Konkretnie – pan dzielnicowy. Stali pod moim mieszkaniem i stanowczo kazali mi otwierać drzwi. Podobno od tygodnia imprezowałem po nocach i uczyłem tuzin stukilogramowych metalowców tańca pogo. Wyjaśniłem stróżom prawa mój problem z sąsiadką. Zrozumieli, przeprosili i więcej nie truli mi głowy.

Gdy wróciłem z urlopu i dreptałem z plecakiem w stronę domu, czułem silny ścisk w żołądku. Na samą myśl o kolejnych utarczkach z tym wściekłym babusem robiło mi się słabo. Kiedy szukałem w kieszeni kluczy do drzwi od klatki schodowej, moją uwagę przykuła karteczka przylepiona na wysokości mojego nosa. Był to… nekrolog. Tak, upiorna sąsiadka wyciągnęła kapcie parę dni przed moim powrotem do domu. Panie, świeć nad jej duszą.

Wiem, że to wstrętne, ale tego dnia upiłem się z radości, tupałem bez opamiętania, a na koniec zaprosiłem kumpli i wspólnie bawiliśmy się przy dźwiękach Cannibal Corpse. Czułem się, jakbym tańczył na grobie znienawidzonego wroga.
Chyba jestem złym człowiekiem...

<<< W poprzednim odcinku m.in. pikantna fotka oraz kot z errorem

17

Oglądany: 85869x | Komentarzy: 44 | Okejek: 344 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało