Kiedy mówimy o wielkich katastrofach na morzu, to pierwszym
skojarzeniem jest oczywiście Titanic – majestatyczny
transatlantycki niezatapialny potwór, który ostatecznie okazał
się całkiem kruchy po zderzeniu z górą lodową. Historia
zatonięcia tej jednostki została opisana w niezliczonej ilości
książek i filmów, wliczając w to słynne romansidło w reżyserii
Jamesa Camerona. Tymczasem „zaledwie” 78 lat temu całkiem
niedaleko od Łeby na dno poszedł dorodny statek wycieczkowy razem z
większością swych pasażerów. Życie straciło wówczas grubo
ponad cztery razy więcej osób niż podczas katastrofy wspomnianego
Titanica.
Davos to szwajcarski kurort górski, który z uwagi na swój
mikroklimat i świetne warunki do uprawiania zimowych sportów stał
się w latach 30. ubiegłego wieku popularnym miejscem wypoczynku, ale także i emigracji niemieckich dygnitarzy. Jednym z nich był Wilhelm Gustloff –
prezes szwajcarskiej komórki NSDAP. Niezwykle ambitny narodowy
socjalista zwerbował do tej organizacji ponad 5000 członków
i jako zaciekły antysemita regularnie puszczał w obieg materiały
szkalujące Żydów. I chociaż szwajcarskie władze
robiły co mogły, aby ukrócić szkodliwą działalność Gustloffa,
jemu nigdy włos z głowy nie spadł. Można więc powiedzieć, że
przysługę Szwajcarom zrobił
David Frankfurter – student o
żydowskim pochodzeniu, który 4 lutego 1936 roku wkroczył do hotelu
w Davos i oddał do nazisty pięć celnych strzałów.
Śmierć Wilhelma,
jak można się było spodziewać, stała się propagandową pożywką
dla Niemców. Mówi się wręcz, że zabójstwo to było jednym z
powodów zorganizowania dwa lata później pogromu, podczas którego
do obozów koncentracyjnych skierowano prawie 30 tysięcy niemieckich
Żydów.
Władze III Rzeszy
bardzo starały się jak najlepiej wykorzystać „męczeńską”
śmierć nazisty. Do tego stopnia, że zmieniono nawet plany
dotyczące nazwania, opuszczającego wówczas stocznię, największego
i najnowocześniejszego niemieckiego statku pasażerskiego.
Pierwotnie miał się on zwać „Adolf Hitler”, jednak ten ostatni
sam zadecydował, że w obecnych okolicznościach należy jednostce
nadać miano „Wilhelm Gustloff”, a osobą dokonującą
symbolicznego ochrzczenia jednostki musi być
wdowa po zmarłym
Niemcu
(a prywatnie – była sekretarka Hitlera), Hedwig Gustloff.
Niestety, jak pokazuje historia, los tego statku był jeszcze
bardziej tragiczny niż jego patrona.
W 1945 roku dla
Niemców jasne już było, że czeka ich spektakularna klęska.
Radziecka armia świetnie sobie radziła na północy okupowanej
Polski i trzeba było szybko ratować się strategiczną ewakuacją.
Dlatego właśnie zainaugurowano tzw. Operację Hannibal. Miała ona
na celu wywiezienie drogą morską cywili oraz żołnierzy z terenów
Prus Wschodnich oraz łotewskiej Kurlandii. Było to największe
przedsięwzięcie tego typu w historii.
Wywieziono wówczas ponad
1 200 000 Niemców – to trzykrotnie więcej ludzi niż podczas słynnej
ewakuacji w Dunkierce, więc śmiało można uznać, że operacja
zakończyła się sukcesem. Niestety jednak – nie odbyło się bez
kilku „niewielkich” kłopotów.
Statek Wilhelm
Gustloff świetnie nadawał się do uczestnictwa w tym projekcie. Ten
mierzący sobie 208 metrów i posiadający 221 kabin kolos odbył
zaledwie 50 kursów, wożąc zamożnych Niemców do kurortów nad
Morzem Śródziemnym oraz do Norwegii. Kiedy jednak rozpoczęła się II
wojna światowa, służył on jako pływająca jednostka szpitalna, a
z czasem jako dodatkowe zaplecze dla żołnierzy służących na
pokładach u-botów. Obecność członków niemieckiej armii
sprawiła, że Wilhelm Gustloff zaopatrzony został w broń
przeciwlotniczą oraz torpedy mające służyć do obrony przeciw
wrogim jednostkom pływającym. Gdy więc wybuchła panika przed
zbliżającą się Armią Czerwoną, jednostka ta szybko wciągnięta
została do służby w charakterze przewoźnika ratującego ludność niemiecką zamieszkującą północną Polskę. 30 stycznia 1945 roku, w czasie upiornej śnieżycy, w porcie na
gdyńskim Oksywiu zebrały się tysiące osób.
Piąty największy na
świecie pasażerski liniowiec, który to zazwyczaj nie brał na
pokład więcej niż 2000 pasażerów, wypełniony został 10
000 imigrantów, z czego dużą część stanowiły dzieci. W
gęstym tłumie uciekinierów były rodziny nazistowskich oficerów,
marynarze służący na łodziach podwodnych, telegrafistki, ranni
żołnierze Wehrmachtu, policjanci, członkowie Gestapo, urzędnicy,
no i oczywiście zwykli cywile.
Aby zabezpieczyć tę
operację, przeprawie Gustloffa towarzyszyła obecność torpedowca
KNM Gyller. Była to jednostka norweska, która pierwotnie służyła
do patrolowania tamtejszych wód terytorialnych, jednak po zajęciu
przez Niemców Kristiansadu okręt ten trafił do służby w
marynarce wojennej III Rzeszy.
KNM Gyller
Niestety, jak się okazało –
norweski „straszak” nie zrobił na Aleksandrze Marinesce,
radzieckim oficerze dowodzącym okrętem podwodnym S-13, żadnego
wrażenia. 25 mil morskich od Ustki, w miejscu określanym Ławicą
Słupską, jednostka ta zastawiła na Niemców zasadzkę. O 21:16
Wilhelm Gustloff trafiony został pierwszą torpedą, która poważnie
uszkodziła jego dziób. Kolejny cios statek otrzymał prosto w
środek, a trzeci rozwalił maszynownię. Sporo z osób znajdujących
się na pokładzie zginęło na miejscu, a panika, która wybuchła na błyskawicznie nabierającym wody liniowcu, spowodowała, że wielu
pasażerów dosłownie zostało stratowanych. Mówi się też o
regularnych bójkach, a nawet morderstwach.
Wszyscy bowiem zaciekle
walczyli o miejsce w szalupach ratunkowych.
A tych zwyczajnie było
za mało, natomiast spora ich część nie chciała nawet drgnąć,
bo urządzenia służące do ich wodowania pozamarzały. Dodatkowo
na statku szybko doszło do awarii elektryczności i pokład
spowił mrok, co tylko spotęgowało strach wśród Niemców.
Podczas gdy
pasażerski statek tonął, a lodowate morze wokół niego wypełniało
się tysiącami ludzkich ciał oraz ludzi, którzy nadal walczyli o
życie, KNM Gyller dzielnie usiłował ukarać agresora swoimi
torpedami. Bez większego powodzenia, niestety. Jedyne, co mogła
zrobić załoga norweskiego okrętu, to wyławiać z Bałtyku tych,
którzy jeszcze dychali. Na pokład wciągnięto między 300 a 400
osób.
Tymczasem Gustloff
przechylił się na lewą burtę. Wiele osób utknęło wówczas na
pokładzie spacerowym, z którego nie można się było wydostać.
Natomiast ludzie, którzy wpadali do zimnych wód Bałtyku,
momentalnie doznawali ekstremalnego wychłodzenia organizmu. W ciągu
paru minut, na skutek silnej hipotermii, tracili przytomność, ich
oddech drastycznie zwalniał i w zasadzie chwilę później byli już
martwi –
zazwyczaj w wyniku utonięcia. Najbardziej przerażające
jest to, że nie licząc „szczęściarzy”, którzy stracili życie
podczas uderzenia jednej z torped lub zostali zadeptani przez innych
pasażerów, cała reszta ofiar dokonała żywota po krótkim,
aczkolwiek okupionym ogromnym cierpieniem, pobycie w bałtyckich
wodach.
Wkrótce na ratunek
rozbitkom przypłynęło kilka innych jednostek niemieckich. Łącznie
udało się wyłowić 1215 szczęściarzy. Cała reszta, czyli, według
różnych źródeł, od 6600 do prawie 10 000 osób, zginęła. Duża część z
nich anonimowo pochowana została w Łebie i Ustce. Oba te miasta należały jeszcze wówczas do Niemiec.
Krótko po
zatonięciu Wilhelma Gustloffa znajdujący się na głębokości 45
metrów wrak stał się obiektem szczególnej uwagi ze strony Rosjan.
Kilkanaście lat po tragedii statek regularnie eksplorowano. W jakim celu? Ano wśród wielu tropów dotyczących
losu zrabowanych przez Niemców polskich skarbów, jeden prowadził
do wraku storpedowanego liniowca. Sprawa dotyczyła legendarnej
Bursztynowej Komnaty, którą to ostatni raz widziano w 1944 roku na
zamku w Kaliningradzie. Jak wiadomo, po wybuchu pożaru skarb ten został
zdemontowany i wywieziony gdzieś w wielkich skrzyniach. Według
niektórych historyków miały one trafić pod pokład Wilhelma
Gustloffa, gdzie w tajemnicy usiłowano je przetransportować do Niemiec.
Niestety, poszukiwania prowadzone przez Rosjan okazały się
całkiem
bezowocne.
Do dziś trwają
spory o to, czy Marinesko postąpił słusznie, atakując statek
wypełniony bezbronnymi obywatelami. I chociaż z moralnego punktu
widzenia sprawa jest dla nas oczywista, to tak naprawdę dowódca
miał prawo tak postąpić, nawet mimo tego, że na pokładzie dużą
część pasażerów stanowiły kobiety i dzieci. Błędem ze strony
Niemców było zrezygnowanie z prawidłowego oświetlenia Wilhelma Gustloffa i
oznakowania go w sposób wyraźnie sugerujący charytatywny charakter
jego przeprawy. Ponadto rejsowi towarzyszyła obecność uzbrojonego
torpedowca, co już samo w sobie stanowiło dobry powód do ataku na
obie jednostki.
Obecnie wrak uznany
jest za podwodną mogiłę, do której nie wolno zbliżać się
nurkom.
Aleksandr Marinesko
Do 1994 roku, kiedy to wprowadzono to prawo, pozostałości
flagowca były regularnie plądrowane przez amatorskich
poszukiwaczy skarbów. Na jedyny wyjątek od tej zasady zezwolono w
2013 roku, kiedy to we wraku złożono urnę z prochami niejakiego
Heinza Schöna wraz z tablicą pamiątkową na jego cześć. Mężczyzna ten był asystentem stewarda tego statku. Podczas pamiętnej nocy Heinz został dosłownie zmyty z pokładu prosto do morza. Miał jednak
kupę szczęścia, bo jeden z młodych marynarzy obecnych na
pobliskiej tratwie ratunkowej zauważył rozbitka i
szybko go
wyłowił z wody.
Prawdopodobnie z wdzięczności za ten uśmiech
losu już dwa tygodnie później Schön zgłosił się do pomocy w
akcjach ratunkowych i operacjach ewakuacyjnych przez Bałtyk. Łącznie
odbył kilkanaście takich misji.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą