Czy pozycja misjonarska zawdzięcza swoją nazwę swawolnym harcom
uprawianym za zamkniętymi drzwiami klasztorów? I czemu właściwie
mówi się, że ktoś jest pijany jak świnia, skoro nikt nigdy nie
widział wąsatego przedstawiciela trzody chlewnej, który naje#awszy
się śliwowicą, obmacuje młode kuzynki podczas wesela w
Piździchowie? Aby odpowiedzieć na te pytania, trzeba dać nura w
historię naszej ojczystej mowy i pobawić się w etymologicznego
detektywa.
Pan zalega na pani i
wykonuje frykcyjne ruchy. Kolega powiedziałby nam, że w kategoriach
filmów dla dorosłych ta pozycja cieszy się znacznie mniejszym
zainteresowaniem niż na przykład międzyrasowy gang-bang z
niskorosłymi, cisseksualnymi posiadaczami mikro-penisa. I chociaż o gustach, także tych dotyczących
kopulacji, się nie dyskutuje, to zastanawiające jest nazwanie tej
akurat pozycji mianem „seksu misjonarskiego”.
Powszechnie uważa
się, że miano to wywodzi się od przedstawicieli europejskiego
duchowieństwa, którzy to podczas podbojów kolonialnych rzekomo
mieli nakłaniać nowo nawróconych „dzikusów” do współżycia
w takiej właśnie pozycji. Ta interpretacja prawdopodobnie nie jest
jednak prawdziwa, a winnym tu może być sam Alfred Kinsey – autor
słynnego raportu, który zrewolucjonizował społeczne podejście do
seksu. Miał on bowiem źle zinterpretować relacje opisane przez
polskiego antropologa Bronisława Malinowskiego.
W „Życiu
seksualnym dzikich” ten ostatni opowiadał m.in. o rdzennych
mieszkańcach Wysp Trobriandzkich, którzy to mieli do rozpuku
wyśmiewać „sztywnych” Europejczyków i ich brak kreatywności w
damsko-męskich zbliżeniach. Kinsey, powołując się na polskiego
uczonego oraz parę innych źródeł, w których to sugerowano udział
kleru w nauczaniu „dzikusów” odpowiedniej, miłej Bogu, metody
prokreacji, wymyślił określenie „pozycji misjonarskiej”.
Taplający się w
błocie knur może i pozbawiony jest gracji oraz zwiewności tancerza
baletowego, ale żeby od razu porównywać biedne prosię do jakiegoś
zarzyganego najebusa? To już większy pociąg do alkoholu miał
obecny na ostatnim joemonsterowym zlocie dorodny kaczor identyfikujący się
jako kaczka Gosia! Świnie alkoholu nie piją i kropka.
Za to
procentami nie gardzili przedstawiciele polskiego rodu Świnków,
którzy to do XVIII wieku urzędowali na zamku w Świnach. To tam
odbywały się prawdziwe pijackie maratony i uczty, podczas których
niejeden gość bezwstydnie upadlał się winem.
Według legendy,
podczas goszczenia na zamku pewnego wpływowego szlachcica, gospodarz
– Jerzy Wilhelm Świnka – ogłosił dość „ekscentryczny” konkurs. Osoba, która
wypiłaby największą ilość alkoholu miała dostać tysiąc
dukatów oraz elegancką, zaprzężoną w sześć pięknych koni,
bryczkę.
Ruiny zamku ŚwinyPojedynek na twardość łbów wygrał sam gospodarz, który
kazał sobie przynieść końskie wiadro na wodę i wypełnić je przednim winem. Następnie wlał je w swoje gardło
jednym chluśnięciem. W ten sposób dumny przedstawiciel Świnków
miał potwierdzić plotki o pijaństwie swej rodziny oraz przy
okazji… napruć się w sztok. Ci, którzy mieli do czynienia z tym
zapitym rodem zaczęli używać sformułowania „Pijany jak Świnka”
jako opisu najwyższego stopnia sponiewierania alkoholowego. Z
czasem jednak określenie to w swej uproszczonej formie „Pijany
jak świnia” weszło do powszechnego uzusu.
Niemiec zawdzięczać
ma swoje słowiańskie miano wyrazowi „niemy”, ponieważ mimo
bliskiego sąsiedztwa nie szło się z takim germańskim typkiem
dogadać. Tymczasem w okresie II wojny światowej w obiegu pojawiło
się bardziej już pogardliwe określenie, czyli „szkop”. I
chociaż w języku polskim wyraz ten dawniej oznaczał kastrowanego
barana, to prawdopodobnie słowo to pochodzi z mowy czeskiej.
„Skopčákami” nazywało się osoby niemieckojęzyczne, które
docierały do Czech przez góry – co ma sens, jeśli spojrzymy na
ukształtowanie terenu na granicy pomiędzy obydwoma krajami.
Czemu akurat do
fellatio przyklejono nieszczęsnych Francuzów, a nie na przykład
Greków, którzy przecież już w starożytności praktykowali tego
rodzaju oralne zabawy? Może dlatego, że „grecka miłość”
jest już zarezerwowana jako określenie analnego szaleństwa? A
tymczasem, według pewnych źródeł, które usiłują etymologicznie
wytłumaczyć pochodzenie takiego sformułowania, kluczem tej
zagadki są…
paryskie burdele. Te słynąć miały kiedyś z
wyjątkowo wykwalifikowanych pracownic, które robiły swym klientom
rzeczy, o jakich nawet nie słyszały zagraniczne panie pracujące w
tym zawodzie. Ta „egzotyka” bardzo zresztą odpowiadała
mężczyznom odwiedzającym Paryż. Już w XV-wiecznych kronikach
znajduje się sporo relacji dotyczących niezwykłych umiejętności
francuskich dam, które to do perfekcji opanowały posługiwanie się
dziobem…
Powszechnie
obowiązujący kalendarz gregoriański spóźnia się w stosunku do
kalendarza astronomicznego o jeden dzień co 3000 lat, natomiast
kalendarz juliański – o jeden dzień co 128 lat. Nadal jednak rok trwał tam 12
miesięcy, czyli 365 dni. Co zatem sprawiło, że tzw. „ruski rok”
jest synonimem długiego czasu? Przede wszystkim należy sobie
powiedzieć, że kalendarz juliański funkcjonował w Rosji aż do
1918 roku, stąd też i etymologia tego określenia. Całe to
przekonanie o tych dłużyznach można wytłumaczyć tym, że rok w
tym kalendarzu zaczyna się
10 dni później niż w innych krajach
Europy. Tak że gdy jedni cieszyli się już wiosennym majem, to
nieszczęśni Rosjanie nadal trwali w „zimnym” kwietniu. Można
by więc odnieść wrażenie, że miesiące płynęły tam znacznie
wolniej, mimo że za wszystko odpowiadało wspomniane tu już
przesunięcie.
Co ma wspólnego
zapach gryzonia z czymś przestarzałym? Źródeł należy się tu
doszukiwać w… winie. Otóż dawniej, kiedy trunki te spoczywały
w beczkach składowanych gdzieś w specjalnie do tego przystosowanych
piwnicach, mocno pożądaną cechą, świadczącą o porządnym wyleżakowaniu alkoholu, był tzw. zapach myszki. Jeśli więc
ktoś mówił, że wino pachnie myszką, oznaczało to, że napój
ten dojrzewał tak długo, że charakterystyczna „mysia”
woń
piwnicy przenikła przez korek i przeszła do samego napoju. Mimo że
wielu koneserów uważało tę cechę za coś dobrego, to z czasem
zaczęto używać zwrotu „trącić myszką” jako określenie
czegoś, co przeleżało już tak długo, że stało się
bezużyteczne i dawno już niemodne.
Każdy, kto żyje
pod jednym dachem z dumnym przedstawicielem kociego rodu wie, że
przylepienie czegokolwiek do ciała tego stworzenia zazwyczaj kończy
się awarią jego systemu i iście komicznym spektaklem desperackich,
niezbyt skoordynowanych zachowań, które w normalnych warunkach nie
przystoją żadnemu szanującemu się wąsaczowi. W czasach gdy
jedną z niewielu atrakcji dla wiejskiej dzieciarni była zabawa
wysuszonym, wypełnionym np. słomą, świńskim pęcherzem,
któryś
z kreatywnych gówniarzy wpadł na pomysł, aby przywiązać tę „piłkę”
do kociego ogona. Szybko okazało się, że ofiara tego podłego
żartu będzie w popłochu biegała po całej wsi przekonana, że coś
ją goni.
Z jakiegoś powodu zabawa ta stała się równie popularna
co dmuchanie żab. Do tego stopnia, że „biegać jak kot z
pęcherzem” stało się oficjalnie funkcjonującym w języku
określeniem chaotycznego, nerwowego miotania się.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą